Tytuł mojej serii to skrót używany przy nazwie ostrej białaczki limfoblastycznej. Z encyklopedii „ostra białaczka limfoblastyczna (ALL – acute lymphoblastic leukemia) to choroba nowotworowa wywodząca się z prekursorów linii limfocytów B lub T”. Moja seria właśnie o tym opowiada, z tym że w bardzo subiektywny i osobisty sposób.
Ponad 2 lata temu moja 3-letnia córka zachorowała na tą właśnie okropną chorobę. Przez ten czas, choroba, szpital, leczenie, uciążliwości i niepokoje stały się codziennością naszej rodziny. Ta seria jest czymś w rodzaju katharsis, próbą zamknięcia emocji i przeżyć na obrazach.
Wykonałam te fotografie w technice mokrego kolodionu, a dokładnie w jej wprost-pozytywowej odmianie, czyli ambrotypii. Wybór techniki był nieprzypadkowy. Po pierwsze widzę silny związek z medycyną, wszak kolodion był dawniej używany w medycynie do opatrywania ran a eter do usypiania. Ale nadto czystość, którą trzeba zachować, niemalże sterylna oraz ostrożność przywodzą mi w pamięć to, jak opiekowaliśmy się córeczką. Pokusiłam się o to, że płyty czyściłam tym samym środkiem, który używałam przy pobieraniu krwi lub czyszczeniu wejścia centralnego. Kolejny powód to duża ilość czerni, która w naszej kulturze wiąże się ze śmiercią i żałobą. Również tego przez ostatnie lata nie zabrakło w naszym życiu, kilkakrotnie żegnaliśmy niestety dzieci, które walkę przegrały. Ale najważniejszy powód wyboru tej techniki pozostawiłam na koniec. To technika bardzo podatna na błędy, a dodatkowo błędy te stają się wizualnie interesujące (tu warto nadmienić, że nie zależało mi na braku niedoskonałości). Dla mnie choroba, a już szczególnie tak bardzo ciężka i w dodatku w dzieciństwie to rodzaj błędu – niedoskonałości, który zdarzył się w naszym życiu.
Użyłam do zbudowania tych obrazów wizerunku mojej córeczki, jej zabawek, rzeczy, które używaliśmy w szpitalu i domu (maseczki, bandaże) i owadów oraz roślin (to one symbolizują w moich pracach życie i śmierć).
Każde zdjęcie jest o jakimś elemencie tego życia i choroby, lub o jakimś zdarzeniu, momencie.
Pozwolę sobie po kilka zdań napisać o każdym z nich:
- Łysa Lalka. Wróciliśmy do domu po długim pobycie w szpitalu. Weszłam do pokoju córki, a ona właśnie skończyła pozbawiać lalkę włosów, upodabniając ją do siebie i swoich koleżanek z oddziału. Dzieci chcą się bawić lalkami podobnymi do siebie, ślicznymi, ale łysymi.
- Miesiąc po diagnozie zmarło pierwsze dziecko, z którym byliśmy związani. Wtedy dowiedziałam się, że na pogrzeb dziecka przynosi się białe kwiaty symbolizujące niewinność. Na tym pierwszym pogrzebie znad ukwieconego i ubielonego grobu dwa białe motylki wzleciały do nieba. Potraktowałam to bardzo symbolicznie. Na mojej fotografii kwiaty są suche, a biel jest bardzo brudna, niemalże czarna…
- To pieszczotliwa nazwa wenflonów na oddziałach dziecięcych. Panie pielęgniarki takiej nazwy używają, żeby dla dzieci igły nie były aż tak straszne. Kiedy udało się w końcu zdiagnozować moją córeczkę, motylki już ją obsiadły wszędzie, nie było ani jednej żyły, w którą mogłyby się wbić (miała wenflony nawet na stopach). Nie udało mi się umieścić tylu motylków, ile miała moja córeczka…
- A to nazwa pieszczotliwa na kropelki krwi, niemalże codziennie Panie Pielęgniarki łapały biedroneczki do rureczki.
- Ulubioną zabawą mojej córeczki było pobieranie krwi zabawkom i robienie im punkcji. A nagrodą za bycie grzecznym był zestaw pielęgniarki: czyli rękawiczki, gaziki, probówki. Ja połączyłam to z ogromnym uczuciem uwięzienia i ograniczenia, które jest nieodzowne w tej chorobie.
- Bladość. Krew to nasz barwnik. Dzieci podczas chemioterapii są blade, niemalże białe. Kiedyś patrząc na dzieciaki, pomyślałam o tym, jakby wyglądał świat bez barwników i stąd ten biały liść.
- To rodzaj więzienia, zniewolenia. Czasem nosiła je córeczka, czasem my. Zakłada się je wtedy gdy dziecku spada odporność z powodu niskiego poziomu leukocytów we krwi. Wszystko jest wówczas dla chorego groźne. Spanie w maseczce, życie w maseczce. Ja w małą maseczkę ubrałam jednorożca, symbol dziecięcych marzeń i magii.
- Najgorsze badanie dla Rozalki. Wielka igła. Wbijana w kręgosłup. Myślę, że miała ich ponad 20. Nie liczyłam.
- Tabletki jak cukierki.
- Słonik. Co ma dwie trąby. Tak jak na Wyspach Bergamutach. Słonik, czyli wejście centralne. Wielki przyjaciel Rozalki, dzięki niemu nie trzeba było zakładać nowych motylków i kłuć. Kiedy postanowili go wyjąć, Rozalka płakała za nim całą noc przed operacją i zaraz po przebudzeniu z narkozy.